SPIS TREŚCI
Ludwika Malewska-Mostowicz - Podziwiamy Panią w rolach Pierścienia. Dziesiąta to już seria przestawień warszawskiej inscenizacji, Pani kreacje uzyskują coraz większą pełnię i dojrzałość - ludzką i artystyczną.
Krystyna Szostek-Radkowa - Wagnerowskie partie śpiewam od dawna na wielu scenach Europy. Niektóre braki organizacyjne - w zakresie łączności sztuki polskiej ze światem - powodują, iż czasami dowiaduję się po fakcie, że byłam zaproszona do roli Friki w MET czy do udziału w nagraniach Columbii.
L.M.M. - Pewnie nie wszyscy doceniają fakt, że najlepszymi ambasadorami spraw narodowych są ludzie sztuki. Ośmielam się twierdzić, że uniwersalność porozumienia poprzez sztukę jest więcej warta - aniżeli lata i tomy urzędowych negocjacji.
K.SZ.R. - Współdziałanie w sztuce przynosi niezapomniane doświadczenia - porozumienie bez słów (lub poza nimi). Poznaję wiele ciekawych ludzi. Lubimy się i szanujemy wzajemnie. To pozostaje i ważne jest bardzo, może bardziej (a może tak samo) - jak aplauz słuchaczy, widowni.
L.M.M. - Kreuje Pani postacie Friki (w Złocie Renu i Walkirii) oraz Walkirię - Waltrautę (w Zmierzchu bogów), pracując z bardzo zróżnicowanym międzynarodowym narodowym zespołem. Jaka jest Pani wizja warszawskiego Pierścienia?
K.SZ.R. - Dużo śpiewam Wagnera poza Polską. Warszawski Pierścień - to dla nas wszystkich wydarzenie. Muzyka, śpiew - są najważniejsze. Dobrze, jeżeli pozostałe płaszczyzny inscenizacji przynajmniej nie przeszkadzają śpiewakowi. A jeżeli ułatwiają konstytucję artystycznego świata z aktorskich środków wyrazu (z udziałem instrumentu, jakim jest głos ludzki) - to już bardzo dużo.
L.M.M. - Czy lubi Pani "swoje" postacie z Pierścienia?
K.SZ.R. - Tak. Mam do nich stosunek osobisty, staram się rozumieć - samotność Friki (nieustannie opuszczanej przez Wotana), czy ciepło postaci Waltrauty (która tak bardzo chce pomóc siostrze).
L.M.M. - Jak Pani konstruuje swoje role?
K.SZ.R. - Zaczynam zwykle od tekstu. Szukam w nim psychologicznych przesłanek budowania postaci scenicznych. Potem pracuję nad muzyką. Wreszcie, współdziałam z reżyserem i scenografem - w umieszczeniu mojej postaci w całości wizji scenicznej utworu.
L.M.M. - Jaki etap powstawania kreacji jest dla Pani najcenniejszy?
K.SZ.R. - Bardzo lubię próby; zwykle żal mi, że już się kończą. Praca codzienna ze znakomitymi reżyserami i wspaniałymi ludźmi - jak - Fischer, A. Bardini, M. Bejart - to wielka radość. Naturalnie, ostateczna postać realizacji (ale czy kiedykolwiek jest ona ostateczną?) na scenie czy estradzie - to moment bardzo ważny. W rezultacie - koncert, spektakl to chwila konfrontacji ze sobą samym, z audytorium, zespołem.
L.M.M. - Czy mogłaby Pani wymienić zdarzenia, w których udział przyniósł szczególną satysfakcję?
K.SZ.R. - Jest tego tak dużo. Począwszy od debiutu w Operze w Bytomiu, poprzez sukcesy w konkursach śpiewaczych - w Tuluzie, Sofii, Vecelli i in., po ciągle rozszerzany repertuar klasyczny i operowy, pieśń i muzykę religijną - to wszystko daje mi radość.
L.M.M. - Wielu artystów mówi, że sukces nieoczekiwany, który jest wynikiem przypadku czy ogromnej pracy - daje radość największą i niezniszczalny kapitał wiary w słuszność artystycznej drogi. Czy podobne zdarzenia i zjawiska są artyście (a może i każdemu człowiekowi) rzeczywiście potrzebne?
K.SZ.R. - Uważam, że tak. Sprawdzenie siebie w trudnej sytuacji - kształtuje charakter, głos, środki wyrazu, umacnia pozytywne nastawienie do świata. Mogę przytoczyć i swoje przeżycie trudne.
Zaproszono mnie kiedyś, żeby śpiewać w Lourdes, wraz z chórem Profesora Stuligrosza pod jego dyrekcją. Chodziło o partię mezzosopranu koloraturowego w Mszy e-moll Mozarta. Mój ciężki ciemny mezzosopran nie bardzo był tu na miejscu.
Trzeba było jednak trzech miesięcy ciężkiej pracy, wyłączenia się ze stałego repertuaru, żeby Laudamus z Mszy Mozarta zabrzmiał tak, że aplauz widowni i kolegów był nadzwyczajny.
L.M.M. - Ma Pani bogaty repertuar, światowe sukcesy, zaprzysiężonych wielbicieli, uczniów. Czy przywiązuje Pani wagę do utrzymania i przekazania tradycji w sztuce?
K.SZ.R. - Użyła Pani określenia dość złożonego. Myślę o mojej tradycji rodzinnej, operze klasycznej, o muzyce, w której tkwię korzeniami.
Muzyka jest mi potrzebna na co dzień. Córka - to już trzecie pokolenie muzyczne w mojej rodzinie. Lubię śpiewać w moim wiejskim domu w lesie. Cenię krytycyzm męża (skrzypka), poparty samokontrolą śpiewu w relacji do skrzypiec. Wzruszona jestem, kiedy słucham uwag Janeczki (pomagającej mi w gospodarstwie od lat), czy księdza z wiejskiego kościoła, który oczekuje, że jako tutejsza parafianka zaśpiewam w liturgii. Uczennice moje powoli już wchodzą w świat.
O jaką konkretną tradycję chodzi? Lubię śpiewać opery klasyczne, Wagnera, muzykę religijną, współczesną.
L.M.M. - Stworzyła Pani niezapomnianą kreację Matki Joanny w Diabłach z Loudun Pendereckiego Dziewczynę w Erwartung Schönberga. Trudno sobie wyobrazić film Jutro (z muzyką Bairda na motywach powieści J. Conrada) bez udziału Pani głosu?
K.SZ.R. - Chętnie śpiewam w bardzo zróżnicowanym repertuarze. Myślę, że do wszechstronności w sztuce potrzebne jest, przede wszystkim, wyczucie stylu, kultura, "życie muzyką".
L.M.M. - Czy również praca nad konkretnymi zadaniami techniki śpiewu?
K.SZ.R. - Oczywiście. Ale tu, poza ogólnie znanymi zasadami - potrzebne jest podejście bardzo indywidualne. Każdy artysta, każdy śpiewak ma swoje tajemnice warsztatu. Staram się je przekazać uczennicom, które podejmują tradycję i... podają dalej.
L.M.M. - Życzę Pani jak najlepszych kontynuacji - we własnej sztuce i tych, którzy pójdą śladami Pani wzoru.
Dzięki serdeczne za rozmowę.
Copyright by Ludwika Malewska-Mostowicz - Laboratory of
Intercultural Translation
[Ostatnia modyfikacja: 5 czerwca 2001 r.]