SPIS TREŚCI
Ludwika Malewska-Mostowicz - Co znaczy biografia - w życiu twórcy?
Marta Ptaszyńska - Bardzo wiele. Trudno dokładniej na to pytanie odpowiedzieć. Rzeczywiście, chyba łatwiej jest komuś opowiadać o sobie, niźli pisać, i... nie zawsze ma się do tego natchnienie. Do wszystkich wiadomości, które Pani już o mnie posiada, chciałabym jeszcze tu dodać moje osobiste refleksje na tematy różne.
L.M.M. - Zacznijmy od czasów dzieciństwa...
M.PT. - Tak. Dobrze pamiętam swoje dzieciństwo i okres licealny. Czasy te uważam za najlepsze i najbardziej fundamentalne w moim życiu. Dzieciństwo spędziłam we Wrocławiu, gdzie Ojciec mój - Juliusz Ptaszyński - był po wojnie od 1945 r. - naczelnikiem kolei Okręgu Dolnośląskiego i jednocześnie inżynierem-projektantem mostów na tym terenie. Zaprojektował omalże wszystkie mosty na Dolnym Śląsku, które doszczętnie (w czasie wojny) były zburzone. Pracę tę miał tylko do 1950 roku. Przeniesiony został (ale też i odsunięty od projektowania) do Warszawy do Biura Projektów - przy Ministerstwie Komunikacji, gdzie był tylko zwyczajnym inżynierem-pracownikiem. We Wrocławiu, Rodzice moi prowadzili styl życia sprzed wojny: częste spotkania towarzyskie - przy brydżu, koncerty domowe, przyjęcia, wizyty. Bywali tez często w Operze Wrocławskiej.
L.M.M. - Pani do Opery... zachodziła już jako dziecko?
M.PT. - Tak - i to nie jeden raz. Rodzice przychodzili na spektakle a ja tam uczęszczałam na lekcje baletu. Następnie, występowałam na tej scenie w operach, gdzie potrzebne były małe dzieci.
L.M.M. - Więcej było w Pani życiu muzyki? Więcej - aniżeli to zdarza się dziecku - które uczy się zazwyczaj jednego muzycznego przedmiotu?
M.PT. - Tak. Ojciec mój (jako hobby) prowadził chór przy Katedrze Św. Elżbiety we Wrocławiu. Wszystko to było olśniewające. Włącznie - z moimi koncertami domowymi, które dawałam przy każdej okazji, kiedy ktoś z gości Rodziców bywał w naszym domu.
Grałam dobrze na fortepianie, ale wszystko - ze słuchu. Nauczycielka, która przychodziła uczyć mnie muzyki, nie była widać zbyt błyskotliwa, skoro nie umiała mnie nauczyć czytać nut. Tej sztuki nauczyłam się dopiero dużo później, już w Warszawie.
L.M.M. - Życie wrocławskie - jednak musiało ulec zmianie?...
M.PT. - Tak. W 1951 roku wyjechaliśmy do Warszawy. Rodzice osiedli w domku we Włochach, na posesji - którą Ojciec mój kupił - na długo przed wojną.
L.M.M. - W Warszawie było inaczej?
M.PT. - Tak. Kontrast życia i warunków (w tym niewykończonym domku) w porównaniu - z warunkami wrocławskimi - był dla mnie druzgocący. Często, miałam wrażenie, że przenieśliśmy się nie tylko do innego kraju, ale i na inną planetę. W związku z tym, na znak protestu, nie chciałam chodzić do szkoły. Moja biedna Mama biegała za mną i odprowadzała mnie do samej klasy, pilnując - abym nie uciekła. Ale i tak nie wiodło się jej w tym nazbyt dobrze... Zanim Mama wróciła do domu w pełni uradowana, że zaprowadziła mnie do szkoły, ja witałam ją już w ogrodzie - siedząc na drzewie. Tak, tak... To były dla mnie trudne czasy!
L.M.M. - Ale "trudne czasy" także się skończyły?
M.PT. - Tak. Nareszcie, po siedmiu latach szkoły podstawowej, poszłam do Liceum Muzycznego w Warszawie (na ulicy Pięknej, róg Alei Ujazdowskich). Pierwsza wizyta w tym Liceum zrobiła na mnie fantastyczne wrażenie. Miałam przekonanie, że powróciły moje "czasy wrocławskie". Szkoła była wspaniała. Dyrektor - Aleksander Jarzębski oraz panie profesorki (Wanda Łosakiewicz, Irena Kirjacka i Anna Radziwonowicz) wspólnie zdecydowali mnie przyjąć, chociaż nie byłam za bardzo zaawansowana, jak na pierwsza klasę licealną.
Dlaczego? Po przyjeździe do Włoch (k/Warszawy) z Wrocławia w 1951 roku - Rodzice moi chcieli mnie umieścić w szkole I stopnia, ale do tej szkoły nie zostałam przyjęta - z powodu... braku słuchu, jak to orzekła pani dyrektor Maria Romanowska (I-szy Sekretarz Partii w tej szkole). Oczywiście, Ojciec mój nie dał za wygraną i wystąpił z prośbą o egzamin komisyjny, na podstawie którego zostałam przyjęta do tejże szkoły (ale było to już kilka lat później). Tak powstawały moje braki...
Braki nadrobiłam momentalnie w Liceum Muzycznym i to tak dobrze, że byłam (nie chwaląc się wcale) najlepszą uczennica w klasie, a później i w całej szkole. Zdałam maturę z wyróżnieniem. Otrzymałam dyplom z fortepianu - w klasie Wandy Łosakiewicz. Dyplom - z teorii muzyki oraz z perkusji - w klasie Mikołaja Stasieniewicza także zdobyłam.
Z matematyki byłam chyba najlepsza w szkole. Nauczyciel nasz, pan Łucznik, dawał mi 10 złotych na bilet do kina wtedy, kiedy była klasówka z matematyki (chodziło o to, żebym nie przeszkadzała innym).
L.M.M. - A dalsze studia muzyczne?
M.PT. - Oczywiście, bez najmniejszego problemu, zostałam przyjęta do Wyższej Szkoły Muzycznej, która znajdowała się w tym samym budynku co Liceum, tylko na piętrze. W 1962 roku rozpoczęłam studia na Wydziale Teorii Muzyki. Studiowałam u wspaniałego profesora Stefana Śledzińskiego. Studia zakończyłam w 1967 roku - z wyróżnieniem. Napisałam i obroniłam pracę u profesora Witolda Rudzińskiego - na temat instrumentów perkusyjnych. Wykonałam Wariacje i Fugę profesora Witolda Rudzińskiego - na perkusję, bez instrumentów melodycznych. Była to prapremiera utworu - ciekawe zdarzenie.
Studia perkusyjne - odbywałam w Poznaniu u profesora Jerzego Zgodzińskiego. W tym czasie nie było w Warszawskiej Wyższej Szkole Muzycznej klasy perkusji. Na Wydziale Teorii Muzyki obowiązywał mnie przedmiot o nazwie - ćwiczenia..., które prowadził profesor Tadeusz Paciorkiewicz.
Po napisaniu Preludiów na wibrafon i fortepian, Grażyna Bacewicz zasugerowała Tadeuszowi Pacierkowiczowi, że powinnam studiować też i kompozycję. I tak się rozpoczęła moja praca kompozytorska. Warto tu może dodać, że owe Preludia na wibrafon... zostały już kilkakrotnie wydane - zarówno w Polsce, jak i w USA. Są dziś najczęściej grywanym moim utworem na świecie. Ponadto są obowiązkową pozycją w klasach perkusji wszystkich szkół muzycznych. Studia kompozycji (z wyróżnieniem, również u profesora T. Paciorkiewicza) ukończyłam w 1968 roku. A w 1969 pojechałam do Paryża na dodatkowe studia kompozytorskie do Nadii Boulanger.
Nic specjalnie ciekawego nie skomponowałam w czasie studiów u Nadii, może poza jednym małym utworkiem pt. JEU-PARTI" na wibrafon i harfę, napisanym specjalnie dla Nadii. Nadia kazała wszystkim i wszystko grać na fortepianie, nawet i utwory perkusyjne, co mnie wręcz przerażało. Często wtedy denerwowałam się, bo w gruncie rzeczy: jak można wykonać Ionisation Varese'a - klapiąc w pudło fortepianu??? Natomiast, co mnie u Nadii zachwycało, to jej fantastyczna znajomość muzyki, filozofii muzyki i estetyki, wiadomości, których nie ma w książkach o muzyce i które wynikają tylko z głębokiego wieloletniego doświadczenia i mądrości. Nadia była wspaniała dla studentów amerykańskich, których uczyła podstawowych zasad muzyki (harmonii, kontrapunktu, literatury) i sama o tym dobrze wiedziała, że Polacy przyjeżdżają do niej po te "wyższe mądrości".
L.M.M. - Paryż - to nie tylko studia - to własna twórczość?
M.PT. - Tak. W czasie pobytu w Paryżu zaprzyjaźniłam się z grupą perkusyjną ze Strasbourga PERCUSSION de STRASBOURG, z którą następnie przez szereg lat współpracowałam.
Po powrocie z Paryża (w 1970 roku), rozpoczęłam pracę - jako asystentka na Wydziale Teorii i Kompozycji w Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie. Również pracowałam na Wydziale Instrumentalnym - jako wykładowca w klasie perkusji. Niestety - nie miałam szczęścia. Albo może zbyt dużo miałam szczęścia i sukcesów. Dziekan ówczesnego Wydziału Instrumentalnego - Stefan Hadryś zawezwał mnie kiedyś do dziekanatu i surowo stwierdził, że szkoła nie może "trzymać na etacie" pracownika, który często wyjeżdża na koncerty. A koncertów miałam wówczas dość dużo - jako perkusistka. I w ten to sposób - zakończyła się moja działalność dydaktyczna na Warszawskiej Uczelni.
L.M.M. - Nastąpiły wspaniałe "czasy amerykańskie"?
M.PT. - Tak. W 1972 roku otrzymałam zaproszenie do Cleveland Institute of Music - na studia - w celu zrobienia doktoratu w dziedzinie perkusji. Podporą w tym przedsięwzięciu był Witold Lutosławski, który omalże zmusił Wiktora Babina, (ówczesnego dyrektora Instytutu) i jego żonę Vityę Wrońską-Babin - do wysłuchania mojego recitalu perkusyjnego. Po tym - już wszystko było proste. W Cleveland znalazłam się jesienią 1972 roku. Otrzymałam również małe stypendium w wysokości $ 1,000 na cały rok (jako kieszonkowe) z Fundacji Kościuszkowskiej.
L.M.M. - Czy zainteresowanie Amerykanów - polską muzyką - jest znaczące?
M.PT. - W pewnym stopniu - tak. W Cleveland - mieszkałam u zamożnych Amerykanów - dzięki protekcji prof. Baina Murraya, (wspaniałego orędownika muzyki polskiej i polskich kompozytorów). Bain Murray, zupełnie bezinteresownie, zajmował się polskimi twórcami. Był częstym bywalcem Warszawskich Jesieni. Napisał wielka pracę o muzyce polskiej, która niestety do dziś nie została opublikowana.
Życie wśród "high-society" - u Lulu i Willarda Brown'ów - było ciekawe, ale już nie tak fascynujące - jak moje lata "wrocławskie". W Stanach było mnóstwo rzeczy, które mnie wręcz zdumiewały i zaskakiwały. Nie mogłam się przyzwyczaić do odmiennego myślenia i widzenia świata. W Cleveland mieszkałam 2 lata i w 1974 otrzymałam tzw. ARTIST DIPLOMA DEGREE w perkusji. Rozpoczęłam (w międzyczasie) pracę dydaktyczną w Bennington College, w stanie Vermont.
Od samego początku mojej pracy pedagogicznej, w tym kraju, zrozumiałam, dlaczego Nadia była tak wspaniałym pedagogiem dla Amerykanów. We wszystkich uczelniach amerykańskich (poza nielicznymi wyjątkami) nauka muzyki nie jest tu systematyczna. Student może np. studiować przedmiot pt. Kompozycja - nie mając uprzednio żadnego teoretycznego przygotowania, nie znając zasad harmonii czy kontrapunktu. Tak właśnie było w Bennington College. A ja nie byłam na to przygotowana i wymagałam od studentów podstawowej wiedzy teoretycznej, co powodowało nieraz rozmaite napięcia. W końcu, mnie samej nie odpowiadała szkoła tego typu. Potem jeszcze wykładałam w rozmaitych innych uczelniach i szkołach muzycznych, ale też bez specjalnego entuzjazmu. Najlepsze szkoły, z których wyniosłam miłe wspomnienia - to Indiana University School of Music i Northwestern University.
L.M.M. - Komponowanie i praca pedagogiczna...? Czy to można połączyć?
M.PT. - Na przestrzeni lat, coraz bardziej zaczęłam zajmować się pisaniem, a coraz mniej uczeniem. Nauczanie jest tylko wówczas interesujące (według mnie), jeśli ma się do czynienia z bardzo utalentowanymi studentami. Wówczas - jest satysfakcja. Ale jeśli przychodzi ktoś - tylko po to, aby zaliczyć przedmiot - potrzebny mu do curriculum vitae - wówczas jest to strata czasu - dla obu stron.
L.M.M. - Ludzie uczą się od siebie wzajemnie - często jakby mimo woli...
M.PT. - Tak. Przypomnę tu rozmowy u pp. Lutosławskich. Będąc jeszcze studentką - często odwiedzałam Witolda Lutosławskiego. Bywałam u pp. Lutosławskich na tzw. towarzyskich pogawędkach. Wtedy to miałam możność usłyszeć fantastyczne rzeczy - odnośnie kompozycji, muzyki, sztuki. Te rozmowy z Witoldem Lutosławskim (i z Danusią też) zostają w mojej pamięci - jako najciekawsze momenty w moim życiu. Za każdym razem mogłam się czegoś nauczyć. Żałuję, że tak rzadko widywałam się z Nimi potem, a to z powodu nadmiernej ilości zajęć i koncertów Witolda, który fruwał, non stop, po świecie.
L.M.M. - A teraz. Pozostała pamięć o Mistrzu, jego utwory...
M.PT. - Tak. Może i z rozmów z Witoldem Lutosławskim - pozostało mi zupełnie inne (aniżeli tradycyjnie programowe) podejście do muzyki.
L.M.M. - Muzykę i sztuki wizualne można widzieć poprzez analogie głębsze, strukturalne...
M.PT. - Zawsze fascynowało mnie malarstwo. Kolor, według mnie, posiada dźwięk. Kombinacje form kolorowych - tworzą całe struktury i płaszczyzny dźwiękowe. Jeśli bym miała porównać moją muzykę do malarstwa, to... jak mam to najlepiej określić...? Będzie to... Vasilly Kandinski czy też Jean Miro i Paul Klee...?
Oczywiście, cały szereg moich pomysłów muzycznych (widzę to też u innych muzyków) zostało zaczerpniętych od malarzy. Na przykład, inspiracją do mojego Koncertu na marimbę - było malarstwo surrealistów: Ivesa Tanguy, Maxa Ernesta i Grahama Sutherlanda. Inspiracją do utworu Moon Flowres był obraz pod tym samym tytułem - Odilona Redona. Twórczość Witolda Lutosławskiego mogłabym porównać z malarstwem hiszpańskiej malarki Viera da Silva. Widzę tu ogromne podobieństwo strukturalne: formy, barwy i rysunku...
L.M.M. - Istnieją zadziwiające paralele pomiędzy malarstwem a muzyką... Przykładem - kiedy paralele i nawiązania współtworzą syntezę - sztuk - kultur - krajobrazów - jest (jak myślę) opera...
M.PT. - Być może - w tym kontekście powstała moja opera dziecięca Pan Marimba...
L.M.M. - Premiera Pana Marimby odbyła się w Teatrze Wielkim w czasie Festiwalu Warszawskiej Jesieni 1998.
M.PT. - Mam nadzieję, że jest to ciekawa realizacja. Muzykę - napisałam na dwa fortepiany i cztery perkusje. Oprócz śpiewaków i instrumentalistów Teatru Wielkiego w Warszawie - wystąpi Zespół Dziecięcy Warszawskiej Opery - prowadzony przez Panią Sabinę Włodarską - od lat...
L.M.M. - W czasie Warszawskiej Jesieni 1993 odbyło się w Filharmonii Narodowej prawykonanie Holocaust Memorial Cantata. Realizowali napisaną przez Panią kantatę - Sinfonia Varsovia - pod dyrekcją Sir Jehudi Menuhina oraz Warszawski Chór Kameralny. Muzyka, znakomita orkiestra, dyrygent, soliści oraz Pani obecność konsultacyjna... - wszystko sprzyjało niezwykłemu wydarzeniu. Audytorium zgotowało niezwykłą owację. A płyta - z nagraniem prawykonania - już od lat krąży po świecie.
M.PT. - Lubię moje utwory... Ale nigdy nie wiem - jak zostaną one przyjęte w rozmaitych miejscach na świecie wśród rozmaitej widowni...
L.M.M. - Nie stroni Pani od wizyt w Polsce. Bardzo ciekawe są Pani koncerty - dla dorosłych i dla dzieci. Otwiera Pani - przed młodymi muzykami, widzami - nieznane dla nich światy. Życzę dalszych sukcesów i do zobaczenia.
Copyright by Ludwika Malewska-Mostowicz - Laboratory of
Intercultural Translation
[Ostatnia modyfikacja: 1 września 1999 r.]